czwartek, 28 maja 2015

Kanada – Alberta – Calgary

Pierwsze dni w Calgary nie rozpieszczały pogodowo.
Temperatura wahała się w okolicach 12 st. Było wietrznie i deszczowo.
Nie dałem się jednak zagnać pod dach i już po chwili ruszyłem w miasto załatwiać niezbędne formalności i zwiedzać nowe okolice.

Calgary jest największym miastem prowincji Alberta, aglomeracja ma około 1,2 mln mieszkańców. Na zachodzie, ok. 80 km od miasta zaczynają się Góry Skaliste (Rocky Mountains). Na północ, wschód i południe – roztacza się Wielka Preria.
Miasto zajmuje powierzchnię około 825 km kwadratowych i leży na wysokości 1045 m n.p.m. Wysokość sprawia, że powietrze jest raczej suche (co widać i czuć na skórze) i doskonale konserwuje drewno, którego bardzo dużo używa się w budownictwie. W zasadzie 95% budynków, które tutaj widzę opiera się na drewnianym szkielecie wypełnionym wełną mineralną i obłożonym sidingiem. Oczywiście samo City jest zbudowane bardziej dla nas tradycyjnie czyli z betonu, stali, szkła i cegieł.

Ciekawą bardzo rzeczą, która dosyć szybko zwróciła moją uwagę w City, są nadziemne chodniki/korytarze, które łączą większe budynki na wysokości 15 stóp.



Z tego co się do tej pory dowiedziałem, spełniają one doskonałą funkcję komunikacyjną, szczególnie w warunkach zimowych, kiedy mróz i śnieg nie rozpieszcza. Całe „życie” City pulsuje na poziomie +15. Kawiarenki, lunchownie, kioski. Wszystko, aby ułatwić życie pracownikom, aby nie mieli zbyt dużo okazji, aby się przeziębić :)


Miasto nie ma metra. Kiedy organizowano tutaj Olimpiadę w 1988 r. zbudowano dwie linie kolejki miejskiej, która momentami chowa się pod ziemię lub pnie się na wysokich słupach. W samym centrum jednak kolejki zbiegają się w jedną linię i działają jak tramwaj, na poziomie ulicy. Dodatkowo ciekawym rozwiązaniem jest brak opłat za poruszanie się kolejką w strefie centrum. Dzięki temu łatwo i wygodnie można poruszać się po samym ścisłym centrum miasta.


Interesującym elementem, który rzuca się dość mocno w oczy jest brak reklam. No może nie całkowicie, ale w porównaniu do Warszawy, miasto wydaje się sterylne. Z jednej strony dzięki czemu przestrzeń publiczna aż tak nie męczy wizualnie, z drugiej sprawia wrażenie porządku i harmonii.
Calgary jest dosyć nowym miastem, powstałym pod koniec XIX wieku, więc próżno szukać tutaj starej zabudowy. Najstarsze budynki (a jest ich niewiele) mają około 100 lat.








Poza ścisłym centrum (Downtown) zabudowa miejska jest raczej niska, z nielicznymi wyjątkami. Standardowo przeważają domy bliźniacze, prawie wszystkie podpiwniczone, ale za to niskie. Taki system przyjęto i stosowano przez lata, dopiero ostatnie lata przynoszące ogromny wzrost cen nieruchomości spowodował, że nowe domy coraz częściej mają piętro.
Oto kilka przykładów:




Mieszkańcy Calgary tworzą niezły miks kulturowy – dużo tutaj Azjatów (Chińczyków, Koreańczyków czy Japończyków) oraz Hindusów. Dochodzą jeszcze Muzułmanie nie wiadomego pochodzenia, Europejczycy i Afrykańczycy. Na koniec rodowici Kanadyjczycy/Indianie z miejscowych plemion. Słowem niezły bigos. :)
Podobnie było w Sydney, lecz tutaj mam wrażenie, że proporcje są nieco różne.

Jak mi się tutaj mieszka? Póki co bardzo dobrze (dzięki Ani i Piotrkowi). Zobaczymy jakie będzie lato i potem jesień i zima, i czy na prawdę kanadyjski klimat jest ciężki tak jak się słyszy. :)


niedziela, 24 maja 2015

Miami - Chicago - Calgary

Spakowałem bagaż starając się utrzymać limity bagażowe. Zarzuciłem wszystko na plecy i ruszyłem z Anniką przez szybko rozgrzane słońcem ulice Miami. Po chwili się rozstaliśmy i już sam szedłem na najbliższą stację kolejki. Jak się szybko okazało nie była ona super blisko i zanim dotarłem na miejsce z mojego czoła spadały już ciężkie krople potu. Strażnicy kolei spotkani przy biletomacie pomagają mi kupić właściwy bilet i wdajemy się w krótką pogawędkę.
Skąd jestem, gdzie jadę, etc. Kiedy mówię im, że klimat Miami, jest trochę dla mnie męczący z brakiem zrozumienia kręcą głowami? jak to? zbyt gorąco? niemożliwe! W Kanadzie jest za zimno! Macham im na pożegnanie i mówie do siebie - zobaczymy...

Aby dostać się na lotnisko Miami można wykorzystać kolejkę, która umieszczona na wysokich palach prowadzi szybko na miejsce, przy okazji oferując niezłe widoki.
Po dojechaniu na ostatnią stację należy przesiąść się na drugą kolejkę, która zabiera nas do terminala lotniska. Lotnisko jest ogromne, co widać na zdjęciu planu, jednak oznaczenia czytelne i trudno się zgubić.



Tym razem trafiam na miejsce bez problemów i z dużym zapasem trafiam na swoją bramkę. Mam czas, żeby napić się kawy i przejrzeć niusy w internecie.
Sam lot do Chicago był dziwny, gdyż ilość turbulencji powodowała, że mimowolnie czuło się dyskomfort. Lot z Chicago do Calgary był już bardziej przyjemny i nawet udało mi się zasnąć przez chwilę.

Na miejscu w Calgary po kontroli paszportowej zostałem poproszony do sali dla imigrantów, po odbiór odpowiednich papierów. Chwila rozmowy z urzędnikiem chińskiego pochodzenia, pieczatka i mogę wyjść, aby odebrać bagaż. Nie muszę długo czekać, mój plecak wyskakuje na taśmociąg jako jeden z pierwszych. Znów ubieram bagaże i kieruje się ku wyjściu.
Po przekroczeniu bramki celnej natrafiam na Piotrka, który czeka na mnie z kartką: Mr Wojtek #rokwkanadzie :)

Po krótkim przywitaniu udajemy się do auta i Piotrek wiezie mnie przez miasto. Jest odczuwalnie chłodniej niż w Miami... Dużo chłodniej. Wiosna tutaj dopiero zaczyna rozkwitać.
Dotarłem. Jestem w Kanadzie. Rok się zaczyna!





czwartek, 21 maja 2015

Miami dzień trzeci i wyjazd

Kolejnego dnia wstałem razem z domownikami około 8 rano.
Po śniadaniu wyszedłem na spacer a Annika zajeła się nauką.
Poszedłem brzegiem zatoki gdzie natrafiłem na sztuczną wyspę, na której zbudowano wysokie apartamentowce mieszkalne.
Spacer bardzo przyjemny, widoki na miasto ładne.
Oto przykłady:





Po samotnym spacerze wyszliśmy oboje z Anniką w strone nabrzeża, gdzie cumują wielkie statki wycieczkowe. Chodziliśmy snując się pomiędzy wodą a palmami i w końcu poszliśmy zjeść.

Annika zabrała mnie do peruwiańskiej restauracji gdzie zjedliśmy specjalność lokalu: Ceviche.
Kto jadł sushi i lubi surową rybę, z przyjemnością zanurzy łyżkę w pikantno-limonkowej zimnej zupie z małymi kawałkami surowej ryby i/lub owoców morza. Powiem krótko. Mniam mniam.
Pychotka. Smak tak inny i tak dobry... że dla niego wrócę do Miami... lub pojadę do Peru :)

Następnego dnia udałem się rano kolejką na lotnisko pocąc się jak mysz pod moim bagażem.
Ale o tym w następnym odcinku. :)



niedziela, 17 maja 2015

Miami dzień drugi

Spałem przy przeszklonych drzwiach balkonowych dzięki czemu obudził mnie wschód słońca nad Miami. Szósta rano. Hm... Gospodarze śpią, więc nalewam sobie szklankę soku pomarańczowego i siadam na balkonie. Jest przyjemnie. Ciepło, ale jeszcze nie upalnie.
Jestem zdumiony ilością ptaków, które głośno dają znać o sobie razem ze świtem.
Słońce szybko wstaje a z nim budzi się centrum Miami. Piszę bloga, piję sok i napajam się widokiem. Lubię morze i szeroki horyzont, który mam przed sobą.

Kiedy Annika i Mike wstają jemy śniadanie i ustalamy plan dnia. Annika uczy się do egzaminu a Mike musi chwilę popracować, więc wychodzę na spacer, aby im nie przeszkadzać. Umawiamy się, że koło południa pojedziemy na plażę Miami, South Beach.


Idę w stronę Little Havana, miejsca, gdzie mieszka duża społeczność pochodząca z Kuby i swoją obecność akcentuje restauracjami i kawiarniami w wyspowym stylu.
Na ulicach widzę mało przechodniów – może jest za wcześnie, a może jak sugerowała poźniej Annika, większość mieszkańców Miami porusza się samochodami. Nieważne jaka marka i rocznik, ważne, aby działała klimatyzacja. W sklepach i na ulicach w zasadzie nie słyszy się języka angielskiego. Upał się powiększa i zaczynam szybko rozumieć dlaczego prawie nikt nie chodzi na piechotę.

Po powrocie ze spaceru zebraliśmy rzeczy plażowe i udaliśmy się samochodem w stronę plaży. Droga zajęła nam ok 20 min, jednak nie ma w zasadzie szans zaparkować przy samej plaży, która wprawdzie ciągnie się na kilka kilometrów, jednak każdy odcinek jest mocno oblegany.
Plaża jest szeroka o jasnym drobnym piasku. Woda w morzu (a właściwie oceanie) jest ciepła, nawet bardzo ciepła. Po rozłożeniu rzeczy już po chwili lądujemy w wodzie. Dno bardzo powoli się obniża, więc idę głębiej w stronę morza, podczas gdy Annika i Mike zostają trochę za mną.
Po chwili stają i patrzą w moją stonę nie poruszając się. Po kilku falach podpływam do nich. Okazuje się, że widzieli płetwę rekina. Za mną. Góra ze dwa metry za mną!
Nie chcę im uwieżyć, ale zapierają się, że to prawda. Określili go na ok 2 m długości, więc nie był to ogromny okaz. Ciągle nie chcę im uwieżyć, ale kiedy wieczorem słyszę jak ciągle obstawiają za tym co widzieli, żałuję, że sam też go nie widziałem. Podobno pokazał się po załamaniu fali za moimi plecami. Co ciekawe, nigdy wcześniej nie widzieli żadnego wcześniej, więc sami są mocno zdziwieni. No cóż, widocznie moje blade europejskie ciało było zbyt niedopieczone dla miejscowego ludożercy. :)









Po kolejnej kąpieli i chwili wylegiwania się na słońcu, mimo, że smarowaliśmy się kremem 50ką, szybko czuję, że skóra zaczyna mnie piec. W sumie już się robi zbyt gorąco, więc pakujemy manatki i idziemy w stronę samochodu. Po drodze jednak zatrzymujemy się przy barze jednego hotelu, gdzie gra akurat zespół na żywo. Decydujemy się usiąść na dłużej i w ten sposób spędzamy kolejną godzinę. Zespół gra bardzo dobrze. Goście hotelowi należą do elity, więc uśmiecham się szeroko, gdy obok baru, przy chodniku siada sobie na murku dwóch bezdomnych i razem z nimi słucha koncertu przytakując wesoło do rytmu piosenek.

Wracamy do domu i po drodze kupując pomidory na straganie. Wieczorem oglądamy komedie w telewizji i ja zasypiam na kanapie. Jet Lag w końcu bierze górę.



piątek, 15 maja 2015

Miami dzień pierwszy

Po chłodach hali przylotów powietrze Miami przypominało gęstą zupę. Mieszające się zapachy rozgrzanego asfaltu i różnych rozkładających się substancji organicznych przywołały mi z pamięci Bangkok i Kuala Lumpur. Podobnie mocno operujące słońce przesłonięte jedynie cienką warstewką cirrostratusów. 
Droga z lotniska biegnie autostradą częściowo wspinającą się na palach nawet do trzeciego poziomu.  Wielopoziomowe skrzyżowania są chyba tutaj dość częste. Solidne betonowe konstrukcje wijące się niczym ślimaki szybko zabierają nas na miejsce. 





Moi przyjaciele (Annika i Mike) mieszkają w jednym z wysokich bloków mieszkalnych w centrum finansowym miasta. Widok z balkonu na dwudziestym piętrze ukazuje jasny błękit oceanu i szereg wieżowców wyrastających zaraz przy krawędzi morza. Świeża bryza z oceanu chłodzi nasze twarze przyjemnie pachnąc morzem i solą. 
Prawie każdy z bloków mieszkalnych ma otwarty basen przy którym rosną palmy.  Najczęściej na dachu garaży lub na szczycie części mieszkalnej.  Niestety nasz basen jest w remoncie, z wylegiwania się w wodzie nici. Umawiamy się na następny dzień na wizytę w South Beach, czyli najbardziej znanej plaży Miami.



Wieczorem w sobotę jedziemy do dzielnicy pełnej galerii (DESIGN district), które raz w miesiącu otwierają sie na tłumy, mam szczęście, to dzisiaj. Wszędzie pojawiają się food trucki i masy spacerujących ludzi tworzą klimat festiwalowy. Obok czujna policja błyska kolorowymi światłami a troje policjantów stojąc obok wozu śmiejąc się dyskutuje po hiszpańsku.


Hiszpański jest tutaj częściej używany niż angielski. Na ulicy, w sklepie czy restauracji wszędzie słychać charakterystyczny zaśpiew.
Sztuka prezentowana w odwiedzanych przez nas galeriach jest na bardzo zróżnicowanym poziomie. Kilka razy ręce mi mocno opadają kiedy widzę badziewne obrazy wycenione na kilkanaście tysięcy dolarów. Może to jest jakiś pomysł tworzyć błyszczące brzydactwa i sprzedawać je za ciężkie pieniądze w USA? :)




Po jakimś czasie zgłodnieliśmy więc udaliśmy sie na podbój foodtrucków.  Na początku frytki w zielonej salsie. Potem żeberka :) mniam. Na koniec popiliśmy wszystko szklaneczką dobrego ciemnego piwa. Wróciliśmy taksówką do domu (Uber rulez) i tak zakończył się pierwszy dzień w Miami.






wtorek, 12 maja 2015

Lot przez Atlantyk

Lot Dreamlinerem nie różnił się specjalnie od innego lotu. Może tylko było całkiem wygodnie i zaskakująco dużo było miejsca na nogi. Poza tym z ciekawych rzeczy gniazdo USB, pozwalające ładować urządzenia mobilne. 

Do jedzenia dostałem kurczaka z ryżem po azjatycku (całkiem ok) i kawę. Przed lądowaniem dostaliśmy jeszcze bułeczki, dżemik i serek. 

Moje miejsce przypadło na sam środek samolotu, obok mnie siedział Belg i Amerykanin jednak przez osobiste urządzenia rozrywki (ekranik z filmami) każdy z nich zatopiony był w oglądanie lub spanie. Po emocjach związanych ze zmianą lotniska, także chciałem zatopić sie we własnym sosie i nie byłem zbyt gadatliwy. Lecimy.

Po przylocie, niekończącymi się korytarzami, używając ruchomych poziomych chodników, pierwsze kroki kieruje w stronę odprawy paszportowej. Na szczęście kolejka nie jest długa, a system rozprowadzania ludzi bardzo sprawny i nikt nie stoi w kilometrowym ogonku. 

- jaki jest cel Pana wizyty? Gdzie Pan będzie mieszkał? Skąd Pan zna tych ludzi? Jaki jest ich zawód, jaki Pana zawód? Ile ma Pan dolarów? Jak długo zostaje Pan w USA? Seria pytań niczym z karabinu zmusza mnie do szybkiej odpowiedzi. 
- Cztery palce prawej ręki, prawy kciuk, cztery palce lewej ręki, lewy kciuk. Po chwili moje odciski zostają przeskanowane i zweryfikowane z tymi, które zostawiłem w ambasadzie.
Można iść. Kolejne korytarze. Odbiór bagażu.  Chwile stoję obserwując krążące walizki na metalowym ślimaku. Nie widać mojego plecaka. Wtem spostrzegam człowieka zdejmującego walizki w dużą grupę. Idę sprawdzić. Jest. Mój plecak odpoczywa po 9,5 h lotu. Zarzucam go na plecy, mały plecak na przód i można kierować sie do wyjścia.
Jeszcze tylko oddać deklaracje celną i opuszczam strefę zamkniętą. Po chwili znajduje mnie Annika, Mike czeka w aucie, przywitania, zrzucenie bagażu i jedziemy do city Miami.



niedziela, 10 maja 2015

Za wszystko trzeba płacić

Wstałem rano. Obudzony z mocnego snu, mimo iż długo nie mogłem zasnąć. Tyle przeżyć. Stresu. Tyle przygotowań. 
Myślałem ze jestem dobrze przygotowany do wszystkiego, że mam wszystko obcykane. Co, gdzie, skąd itd. Okazało sie ze nie do końca...

Kiedy z hotelu zadowolony przyjechałem na lotnisko, szybko okazało sie ze coś nie gra...
Na liście odlotów nie było mojego lotu. Poczułem sie jakby ktoś zmroził moje ciało gaśnicą lub wylał kubeł zimnej wody. Kolejny rzut oka na kartę pokładowa, na tablice odlotów, i już wiedziałem. Dla pewności dopytalem sie w informacji. Byłem na złym lotnisku. Mój lot jak z przerażeniem potwierdziłem był z głównego lotniska Brukseli, oddalonego ok 75 km od miejsca gdzie stałem.
Była 8.15, mój boarding na samolot miał sie zacząć o 9.50. 

Chwila zastanowienia. Co robić. Znów informacja - jest autobus do centrum Brukseli za ok. 20 min. Potem z centrum na lotnisko... Znam te autobusy. Zajmuje im ok. Godzinę do centrum a co potem? Krotki wywiad, potem decyzja. Taksówka. Co robić, trudno. Trochę targowania o cenę. 
Jedziemy. Kiedy? Już. Teraz. Szybko!

Droga na lotnisko była dobra, autostrada, potem droga dwupasmowa. Kiedy myślałem, że uda nam się dotrzeć w ok. 40 minut, już przed lotniskiem wpadliśmy w korek, w którym jechaliśmy kolejne 20 min. Taksówkarz pyta o pieniądze. Ja mu mówię, że nie mam, muszę wypłacić z bankomatu. Zły rzuca jakis tekst po arabsku. Dobrze, poczeka, nie ma wyjścia. Wchodzę na halę lotniska, dwie osoby przede mną przy automacie. Chwile czekam, wypłacam, lecę po duży bagaż, który zostawiłem w Taxi. Rozliczam sie z kierowca i biegnę (o ile można nazwać bieganiem szybsze człapanie z 30 kg bagażu wiszącym na człowieku). Kolejka do zrzucenia bagażu. Chwile stoję. Ale nie. To nie moja kolejka. Obok pusto, nadaje bagaż. Miła pani mówi, żebym sie spieszył bo wszędzie są spore kolejki. Jest 9.25

Pędzę już tylko z bagażem podręcznym do kontroli paszportowej. - Pan z Unii? Tak. Tutaj. Krótsza  kolejka. Stoję i czekam.  Powoli przesuwamy sie do przodu. Po kontroli paszportowej droga do Security Check biegnie przez szereg sklepów wolnocłowych. Przemykam miedzy perfumami i czekoladkami. Kontrola bagażu podręcznego. Wszystko sprawnie wrzucam na tace. Przechodzę przez bramki - zielono. Mój bagaż jednak budzi kilka pytań. Proszę wyjąc to i to i przeskanujemy jeszcze raz. Chyba moja stalowa butelka na wodę przysłoniła spora cześć bagażu. Ok. Mogę sie pakować. Już 9.51.

Gdy wychodzę na długi korytarz przy którym są bramki do odlotów szybko orientuje sie ze moja bramka jest na samym końcu. Na szczęście są ruchome chodniki, po których śmigam miedzy stojącymi pasażerami. Dochodzę do bramki. Tłum ludzi, już sie zaczęło. Ok. Mam jeszcze chwile, żeby choć kupić czekoladki. Wracam do bramki i po chwili wchodzę na pokład samolotu 787 Dreamliner, na miejsce 26E, jako jeden z ostatnich pasażerów.


Zdążyłem, ale okupione było to sporą dawką stresu i euro. Za gapowe trzeba płacić. Takie życie. 

Zastanawiam sie skąd wzięło się moje niedopatrzenie. Skąd się wzięła moja niezachwiana pewność, że lecę tam skąd lecę? Nie mam na to teraz dobrej odpowiedzi. Zdenerwowało mnie to i postawiło na nogi. Może dzięki temu uniknę podobnych niespodzianek w przyszłości. 

piątek, 8 maja 2015

Lecimy

Do wejścia na pokład duża kolejka. Mi sie nie spieszy wiec stoję sobie z tylu. Wokół mnie frankofoni. Pewnie wracają do domu. Wychodzimy na płytę gdzie nasz ludzki waż rozdwaja sie do obu wejść samolotu. Tym razem moje miejsce jest z tylu 26c. Mam nadzieje, że hałas z silników nie będzie przeszkadzał mi zbytnio. Cieszę sie ze siedzę przy przejściu. Przez okno już i tak nie wiele widać gdyż jest już po zachodzie a jednak łatwiej wstać, jokos sie ruszyć. 



Po wejściu do Boeinga 737-800 poczułem kwaśnawy zapach spoconych ciał. Nie ma tragedii, ale jest to odczuwalne, przynajmniej na początku.
Obok mnie siedzi małżeństwo muzułmańskie. Dziś piątek.  Niedziela islamu. Starszy pan z siwa broda od momentu zajęcia miejsc poświęca sie modlitwie cicho śpiewając wersety z Koranu.  Jego modlitewnik wyglada na stary i często używany. Może jest Imamem? Może nie. Jego żona zapieta pod szyje w prosty szary płaszcz i szarą huste na głowie dla kontrastu rozwiązuje łamigłówki literowo-słowne. Takie gdzie z plątaniny liter w macierzy trzeba wyłowić wypisane obok słowa. W zasadzie bardziej polega to na spostrzegawczości niż na myśleniu. Z wprawą znajduje kolejne słowa francuskie. Co i raz podchodzą do niej dzieci, o coś pytając. Dwóch małych chłopców w wieku ok 7-8 lat oraz dziewczynka w wieku ok 14 lat. Szybko mówią po francusku, ale udaje mi sie wyłowić poszczególne słowa: toaleta, jedzenie, książka.. Wszystkie dzieci maja bardzo ciemne oczy, w których igrają ogniki.  Chłopaki wyglądają na młodych cwaniaków.  Chodzą po całym samolocie, lecz gdyby mogli biegali by na całego. 

Z drugiej strony przejścia dziewczyna czyta książkę od początku lotu. Jest całkowicie pochłonięta lektura mimo to, ze jej sąsiedzi właśnie dostali wcześniej zamówione frytki i kanapki. Zapach fast-foodu roznosi sie po samolocie.  
a Imam ciagle nuci, robiąc krótką przerwę na połknięcie tabletek na wieczór. 
Kiedy na niego spoglądam uśmiecha sie życzliwie. 
Lecimy.

P.s.  Przepraszam za ogonki, przecinki i literówki. :)

Dzień wyjazdu, pakowanie, rush

Dziś wyjeżdżam, pakowanie prawie zakończone.

Jak spakować się na rok? Czy jest to możliwe? Czego nie brać, z czego zrezygnować... zbyt wiele rzeczy, zbyt mało kilogramów.

– Zrezygnowałem już z noża traperskiego, piły Laplander, lin i pułapek na niedźwiedzie...
Trzeba będzie na miejscu zaopatrzyć się w jakiś porządny toporek, coby mieć czym rąbać drzewa w Kanadzie. :P

Mój bagaż główny ma 21.6 kg i mam nadzieję, że w Ryanair nie będą robić problemu z małej nadwyżki. Jak dziewczyna będzie odbierać bagaż, może podziała mój uśmiech numer pięć lub sześć.

Will see :)

Lecę z Modlina, więc jeszcze zostaje mała wycieczka krajoznawcza. Miejmy nadzieję, tylko, że wszyscy „Warszawiacy” nie będą chcieli dziś jechać w stronę Gdańska.

Jeszcze za chwilę obiad z rodziną, ostanie drobiazgi w kieszeń i lecimy!

Do zobaczenia za rok!